Miałam kiedyś lalkę - na imię miała Andrzej. Do dziś nie wiem dlaczego nadałam jej męskie imię, bo przecież była całkiem dziewczęca. Andrzej miał czapkę w kolorze soczystej pomarańczy, husteczkę w kratkę pod szyją, króciutkie spodenki. Pamiętam też jego/jej oczy - ciemne jak węgielki i długie czarne włosy. Lalka-Andrzej zawsze bawiła/bawił się ze mną w moją ukochaną ŚPIĄCĄ KRÓLEWNĘ.
Myślę, że ciut (albo może więcej niż ciut) chciałam mieć wtedy kogoś kto zdoła "obudzić" taką małą królewnę z gorszego snu, kogoś kto zwyczajnie będzie i da poczucie bezpieczeństwa, może radości.
I jak to bywa, nasza zabawa miała swój scenariusz (zawsze ten sam): Andrzej jadąc na koniu do księżniczki (czyli do mnie) :) robi postój, by nakarmić konia marchewką. Śpiąca Królewna nieco się denerwuje (choć przecież śpi), że książe-rycerz-lalka-Andrzej się spóźnia. Tymczasem Andrzej po poprawnym nakarmieniu konia, pędzi do niej niczym burza, uważa przy tym na swoją pomarańczową czapeczkę i kratkowaną chusteczkę (by się całkiem nie zatracić):). Gdy tylko znajduje księżniczkę, pada na jedno kolano i oznajmia, że jechał na koniu przez góry i doliny do niej - uroczej księżniczki, by ją uwolnić od snu. Później następuje malutki, malutki, maciupeńki pocałunek i królewna budzi się z zawstydzonym uśmiechem :) Ale finał zabawy ma jeszcze jeden, dla mnie ważny moment, bo Lalka Andrzej dostaje od Śpiącej Królewny serduszko, które malowałam zazwyczaj wieczorem pod kocem z latarką... :)
... wraca też czasem do mnie dialog, który z lalą prowadziłam na temat tego serducha:
Ja: "To jest serduszko z deszczem w środku"
Lalka-Andrzej: "Dlaczego w serduszku jest deszcz?"
Ja: "Bo była w nim szczelina i dlatego, że padało..."
(Boże, jak ja kocham to wspomnienie).