Po śmierci ukochanej siostry, zajęła się jej dzieckiem. Potem pojawiła się trójka własnych dzieci. Teraz dla sześciorga dzieci tworzy rodzinę zastępczą. Jak to jest być matką dziesięciorga dzieci? Poznaj historię Grażyny na Familie.pl.
fot. Kornelia Nguyen / Kurier Ostrołęcki
W 1986 roku w wypadku zginęła moja siostra. Ponieważ byłam matką chrzestną jej syna, wzięłam go do siebie pod opiekę. Było mi bardzo ciężko, ponieważ mocno kochałam swoją siostrę i długo nie mogłam pogodzić się z jej śmiercią. Niedługo potem poznałam kolegę z pracy mojego kuzyna – Marka. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia…
To, co w nim mnie najbardziej urzekło, to jego podejście do dzieci. Kiedy się poznaliśmy, ja już wychowywałam synka mojej zmarłej siostry, który miał tak samo na imię jak wybranek mojego serca. Mały Marek bardzo polubił dużego Marka, a nasza miłość rozwijała się błyskawicznie. W czerwcu się poznaliśmy, w sierpniu Marek zapytał mnie, czy chcę spędzić z nim resztę życia, a w wakacje 1987 roku wzięliśmy ślub.
Niedługo potem zaczęły pojawiać się na świecie nasze dzieci. W 1988 roku urodził się Konrad, w 1990 Ania, a w 1992 Ola. Nasza rodzina już wtedy była sporą gromadką, ale ja czułam, że czegoś mi jeszcze brakuje.
Od zawsze chciałam pracować w domu dziecka. Nie miałam jednak do tego odpowiedniego wykształcenia, więc moje marzenie nie miało szans, aby się spełnić. Zajęłam się domem i wychowaniem czwórki swoich dzieci. Żyliśmy tylko z pracy i zarobków Marka. Nie było łatwo wyżyć tak dużej rodzinie z jednej pensji, ale nie załamywaliśmy się…
I tak żyliśmy. Marek w pracy, a ja z dziećmi w domu. Dopiero w okolicach 2000 roku pojawiła się szansa, na spełnienie mojego marzenia o pracy z dziećmi. Znajoma pracująca w ośrodku adopcyjnym w Ostrołęce powiedziała nam o możliwości zostania rodziną zastępczą. Dwa razy nie musiała tego powtarzać. Od razu zapaliłam się do tego pomysłu. Po rozmowie okazało się, że dzieci również są na tak, tylko Marek… bał się, nie chciał, nie umiał - nie wiem. W każdym razie był przeciwko. Tłumaczył, że z czwórką naszych dzieci jest dużo pracy, a co dopiero będzie, jak nasza rodzina jeszcze bardziej się powiększy.
fot. Kornelia Nguyen / Kurier Ostrołęcki
Szanowałam jego zdanie, choć stanowiska nie zmieniłam. Przy każdej możliwej okazji do tematu wracałam i w końcu zmiękł. Wiem jak Marek kocha dzieci i uwielbia ich towarzystwo. Uważam więc, że po prostu potrzebował więcej czasu, aby oswoić się z myślą, że nasz dom jeszcze bardziej się zapełni.
Pełni zapału poszliśmy do ośrodka opiekuńczo adopcyjnego zgłosić się na rodzinę zastępczą. Przeszliśmy niezliczoną ilość zajęć i testów. Po kilku miesiącach byliśmy gotowi, aby przyjąć pod swój dach nowe dzieci. W międzyczasie poznaliśmy dzieciaki, które zostały zabrane z domu od biologicznych rodziców Miały zaraz trafić do domu dziecka, ponieważ nikt nie chciał wziąć tak licznej gromadki. Postanowiliśmy więc z mężem, że przygarniemy do siebie całą piątkę. I tak w 2003 roku trafili do nas: dwunastoletnia wówczas Asia, dziewięcioletnia Eliza, siedmioletnia Oliwia, sześcioletni Piotrek i pięcioletnia Paulinka.
MOPR obiecał nam pomoc w wyposażeniu mieszkania. Niestety, na obietnicach się skończyło, bo jak przyszło co do czego, to stwierdzili, że nie mają pieniędzy. W pierwszym okresie moje dzieci zachowały się bardzo odpowiedzialnie. Odstąpiły swoje łóżka dla nowego rodzeństwa, a rodzina i znajomi pomogli nam skompletować pościel, ubrania i jakoś zaczęliśmy funkcjonować. Początkowo wszystko było w porządku. Z czasem jednak nasze dzieci zaczęły się buntować, ponieważ twierdziły, że nie zwracamy na nie należytej uwagi.
I miały rację, ponieważ w pierwszym okresie całą uwagę poświęcaliśmy „nowym” dzieciom. Mąż pracował zawodowo, ja zajmowałam się domem i dziewiątką dzieci, nie było łatwo. Po roku dostałam telefon, że dzieci, które przygarnęliśmy mają jeszcze jednego brata, który wtedy został z matką. Spytali się, czy nie weźmiemy pod swój dach półtorarocznego Adasia…
Z jednej strony nie chciałam, aby rodzeństwo było rozdzielone, z drugiej bałam się, czy mając dziewięcioro dzieci poradzę sobie z dziesiątym – w dodatku tak małym. Miłość do dzieci zwyciężyła i Adaś dołączył do nas w 2004 roku.
Nasz dom to obecnie dwanaście osób. Pracy jest dużo, ale za to zawsze jest wesoło. Dopiero teraz, gdy moja rodzina jest tak liczna, nauczyłam się tego, co to jest prawdziwa miłość i ciepło domowe. Każdy potrzebuje doświadczyć miłości. Każdy ma swoje marzenia. Każdy potrzebuje nauczyć się dawać i brać. W dzisiejszych czasach wychowanie młodego człowieka jest szczególny wyzwaniem. Potrzebne są więc siły i czas, którego ciągle brakuje. A zapanowanie nad taką gromadą naprawdę nie jest łatwe. W domu musi panować dyscyplina i każdy musi wiedzieć, co ma robić, bo inaczej byłby jeden wielki chaos. Dzieciaki się ze sobą dogadują, te starsze coraz więcej pomagają. Dzięki temu udaje nam się jakoś ogarnąć ogrom pracy i choć czasem bywa ciężko, to moja rodzina jest spełnieniem moich marzeń…
wysłuchał
Marcin Osiak
m.osiak@familie.pl