Przez wieki ludzkość dręczyły choroby wynikające niedostatku higieny. Do XX wieku włącznie to tzw. "choroby brudnych rąk" zbierały ogromne żniwo. Podobnie było, jeśli chodzi o brak czystej wody. Zarówno wielkie miasta, jak i wioski żyły ciągle na skraju katastrofy sanitarnej. Druga połowa ubiegłego wieku wiele zmieniła pod tym względem, zwłaszcza w Europie i Stanach Zjednoczonych. A wraz ze wzrastającą świadomością potrzeby higieny pojawiła się nowa nisza dla handlowców – branża artykułów higienicznych i środków czystości.Nawyki higieniczne sprawiły, że jesteśmy czyściutcy i pachnący, mieszkamy w sterylnych niemal domach. Do tego stopnia, że szkodzimy sami sobie.
W domu nie może pojawić się żaden kurz, a gdy dziecko dotknie rączką podłogi, zaraz mama albo tata dokładnie tą rączkę szoruje.
Dzieci hodowane w sterylnych, domowych warunkach w zderzeniu ze światem za drzwiami – przedszkolem, szkołą, zaczynają seryjnie chorować. Od nadmiaru higieny głupieje nasz system immunologiczny – coraz częściej zdarzają się choroby, które wynikają z autoagresji w/w systemu. Wreszcie wszechobecne alergie – część lekarzy przypuszcza, że źródłem uczuleń może być brak stymulacji odporności dziecka trzymanego w higienicznym, czyściutkim domu.
Używając środków czystości naruszamy równowagę chemiczną skóry, pozbawiamy ją płaszcza lipidowego, w szale szczotkowania zębów ścieramy sobie z nich szkliwo. Nie są to naprawdę przypadki skrajne. Czyszcząc bez umiaru wszystkie przedmioty w domu za pomocą skomplikowanych substancji chemicznych zatruwamy i środowisko i siebie samych. A nasz organizm nie umie sobie z tym radzić.
Interia.pl
Jak więc zachować równowagę pomiędzy przesadnym czyszczeniem, a zapuszczaniem domu i dziecka w brudzie?