Jeśli chcecie posłuchać garści wspomnień komunijnych, opowieści o radości i...to zapraszam do przeczytania tej historii..:)
Pierwsza Komunia Święta ...to był dla mnie ogromnie wyjątkowy dzień. Moja mama i babcia już dużo wcześniej objaśniły mi, babcia w postaci opowieści, mama od strony także duchowej, jak ważna to uroczystość. Czułam się wyróżniona, że już jestem w drugiej klasie, starsza, bardziej dojrzała i niedługo spotkam się z Jezusem Chrystusem, kimś niezwykłym, choć schowanym w maleńkim bieluśkim opłatku...
To wielki zaszczyt przyjmować pierwszy raz Komunię Świętą. Nie mogłam uwierzyć, że sam Syn Boży przyjdzie do mnie, takiej malutkiej, drobnej dziewczynki...ale bardzo się z tego cieszyłam..W moim serduszku czułam jednak też trochę trwogę, bo ksiądz powiedział, że wszystko powinno być jak najlepiej, najpiękniej...
Byłam przygotowana duchowo, na ile to możliwe w takim wieku, zdałam świetnie trudny egzamin, ale..
Coś mnie zmartwiło...
Zaraz wyjaśnię...
Mama kupiła mi śliczną sukienkę, bieluteńką, była cudowna i baaaardzo droga. Wszyscy mówili, że wyglądam w niej jak prawdziwy aniołek, pewnie dlatego, że zawsze byłam grzeczna, opanowana, nigdy nie mieszkał we mnie jakiś diabełek- kusiciel. Do tego miałam jasne włoski.
Mama zakręciła moje mizerne włosięta na całą furę wałeczków, bo rano miały ułożyć się z tego wspaniałe loczki. Przyszykowała wszystko na tip-top: jedzenie, ubrania itp.
Rankiem, ledwo odemknęłam jedno oko, już siedziałam na krześle, a mama biegała wokół i upinała misterną fryzurkę z loczków. Wyglądałam słodko i niewinnie, pięknie, jak każda dziewczyneczka tego dnia.
Pojechałyśmy dużo wcześniej do kościoła, bo fotograf miał nam zrobić zdjęcia.
Gdy wszyscy już byli, ustawiono nas koło siebie i wtedy....zaczął kropić deszczyk...kap....kap.....a potem kap, kap, kap coraz gęściejszy. Wszyscy postanowili, by pomimo pogody zrobił jednak zdjęcia...
W konsekwencji przez tę kapaninę moje loczki się zmyły...dosłownie....nie było skrętów, tylko proste kosmyki, a że ich niedużo, to wyglądałam jak zmokła kurka...mokre i przylegające włoski nie wyglądały pięknie. Mama to zauważyła, powiedziała na głos, a ja się zmartwiłam, czy Chrystus do mnie przyjdzie, jak jestem taka brzydka?
Zdjęcia zrobione w pośpiechu nie należą do najbardziej udanych...zmoknięte dzieci, przekrzywione głowy, skulone postacie, wtulone i drżące z zimna....
Nie zapomnę też sytuacji w kościele...miałam powiedzieć dłuuuugi wiersz dla księdza, ale to była niespodzianka. Kapłan o tym nie wiedział. Po podziękowaniach innych dzieci, na końcu miałam recytować ja. Ostatnie mówiące przede mną dziecko odniosło mikrofon, więc podreptałam po niego. Ksiądz trzyma mikrofon, ja wyciągam rękę i chcę go wziąć, a ksiądz nie chce dać, bo myślał, że już wszyscy powiedzieli...chwilę trwało odbieranie sobie mikrofonu....aż w końcu zaczęłam mówić baaaaardzo głośno bez.....wtedy ksiądz się zorientował i szybko podsunął mikrofon....słowa podziękowania były piękne, napisała je siostra zakonna...po ich wygłoszeniu ksiądz ze wzruszenia nic nie mógł powiedzieć...przez kilka dobrych sekund trwała idealna cisza....patrzył na mnie zaszklonymi oczami i ...skinął mi głową i zaklaskał..tak zrobili też pozostali ludzie w kościele...a ja zawstydziłam się, zaczerwieniłam i zamiast z gracją zejść ze schodków przed ołtarzem, poszłam skulona do mamy...po chwili rodzice podeszli do księdza z kwiatami...gdy wychodziliśmy z kościoła, ktoś przydepnął mi sukieneczkę i zrobiła się dziura....Mama odkryła to, ale już w domu....tyle pamiętam. Udało się tak zszyć, że nic nie było widać.
Potem był uroczysty obiad, wszyscy zachwalali przygotowane potrawy. Jeden z wujków poprosił, bym jeszcze raz powiedziała to podziękowanie. Spełniłam prośbę, a on stwierdził, że jest przepiękne.
To, co pozostało z loków mama upięła jakoś w koczka. Siostra cioteczna powiedziała, że wyglądam jak królewna z bajki. Dotykała mojej sukienki, podobał jej się cały mój strój. To mi sprawiło dużą radość, poczułam się ważniejsza.
Pomyślałam, że dobrze, że jednak Jezus zapukał do mojego serduszka, pomimo nieładnego wyglądu....
Ucieszyłam się bardzo z prezentów. Był między nimi i zegarek, i rower, złoty łańcuszek z Bozią....niestety, podczas zabawy ktoś mi go zerwał i wtedy było mi baaardzo przykro, poleciały łzy...
Bawiliśmy się w domu, bo niestety za oknem lało "jak z cebra" :)
Zimno, szaro, buro, ponuro...tak zapamiętałam ostatnie chwile tej uroczystości... I bąbelki oranżady w nosku...:)
Już niedługo czekają mnie kolejne wspomnienia komunijne...:) tym razem śliczną "Komunistką" ( nie wiem, czy w innych regionach naszego kraju też funkcjonuje takie określenie) będzie moja córeczka. Właśnie wspaniale zdała wczoraj trudny egzamin...pierwsze wspomnienia komunijne okiem dorosłego już za mną...:)